Na fali zwiedzania - Malta

TERMIN: 28.06.2025-08.07.2025

Malta. Początek naszej opowieści.

Zaczęło się jak zawsze – od kroku, który z pozoru wydaje się zwykły. Lotnisko Chopina. Miejsce spotkań i pożegnań, gdzie rzeczywistość miesza się z oczekiwaniem, a spojrzenia mówią więcej niż słowa. Uczestnicy naszej wyprawy napływali spokojnie, w swoim tempie – jakby każdy niósł ze sobą cichą melodię, z której dopiero miała narodzić się wspólna symfonia. 
 

Ostatnia osoba pojawiła się z lekkością, jakby intuicyjnie wyczuła moment, w którym grupa staje się kompletna. Czy ktoś pamięta, kto to był? Po jej przybyciu zapadła wewnętrzna cisza – cicha zgoda, że teraz możemy ruszyć. Nadanie bagażu, zorganizowane i sprawne, poprzedziło najważniejszy rytuał tego dnia – pożegnanie z rodzicami. Były uściski, porady, ukradkiem otarte łzy i wiele słów, które zostają z człowiekiem na długo. „Dziękujemy za opiekę.” „Ufamy wam.” „Niech to będzie dla nich piękny czas.” To były zdania, które niosły wagę i ciepło jednocześnie.

Lot – dla niektórych pierwszy – miał w sobie coś z opowieści. Emocje krążyły pod powierzchnią, choć na twarzach malował się spokój. Trasa przebiegła gładko, niemal lekko, jakby samolot płynął po niebie. Uśmiechnięte stewardesy uprzyjemniały każdy moment – z uwagą i troską częstowały przekąskami, napojami, gestami. A kiedy samolot zanurzył się w błękit nad Morzem Śródziemnym, pojawiła się ona – Sycylia. Złocista, spokojna, z góry przypominająca tajemniczy ornament – wyspa, która wyglądała jak sen, z którego nie chce się wybudzać.
 

Po niespełna trzech godzinach zetknęliśmy się kołami z maltańskim lądem. Wieczór był ciepły, a powietrze miało w sobie zapowiedź wakacji – nienachalne, a jednak natychmiast wyczuwalne. W drodze do hotelu towarzyszył nam rozmowny kierowca z Filipin. Opowiadał z dumą o maltańskich zasadach dotyczących bezpieczeństwa dzieci: foteliki i podkładki – nawet jeśli mały pasażer przerasta wzrostem dorosłego. To wywołało konsternację, ale rozwiązanie – jak to w podróży – przyszło samo, bez zbędnego zamieszania.

Hotel Pergola, położony na wzniesieniu, przywitał nas jasnym światłem, przestrzenią i architekturą stapiającą się z krajobrazem. Tarasy otwarte na miasto o poetyckiej nazwie Mellieħa, które my – nieco żartobliwie i po polsku – zaczęliśmy nazywać „Meliną”, zdawały się prowadzić wzrok aż po horyzont. Baseny, zielone akcenty roślinności, elegancja wnętrz – wszystko tu miało swoją miękką harmonię. Kolacja o 20.00 okazała się prawdziwą ucztą. Mule o smaku morskiego wiatru, pieczone mięsa, świeże warzywa, pełne smaku sałatki – wszystko przygotowane z pasją i kunsztem. A na deser? Lody, owoce, domowe wypieki – prawdziwe pokusy, którym nikt nie próbował się oprzeć. 

Spacer po takiej kolacji był więcej niż potrzebą – był rytuałem oczyszczenia. Droga prowadziła w dół, ku zatoce Lacus. Noc objęła nas aksamitnym, bezkresnym mrokiem. Port nie przywitał nas latarniami ani zgiełkiem miasta – to my wnieśliśmy w tę ciszę śmiech, to z naszego głośnika płynęła muzyka. Tam, na styku lądu i morza, to my dyktowaliśmy rytm nocnemu życiu. Każdy krok, gest, uśmiech stawał się częścią tej chwili – prywatnej i wspólnej jednocześnie. Zdjęcia robiły się same, ale to, co najważniejsze, zostało poza kadrem – zapisane w spojrzeniach i w ciszy, która czasem bywa bardziej znacząca niż słowa.

Powrót pod górę był już inną opowieścią. Kroki cięższe, wilgotność powietrza wyraźna, tempo wolniejsze. Entuzjazm lekko przygasł – ale właśnie wtedy, w tym zmęczeniu, najbardziej czuć było wspólnotę. Że jesteśmy razem. I że to dopiero początek.

Malta. Wyspa światła, języka i zapomnianych historii. Dzień pierwszy za nami. A w nas – przeczucie, że to będzie podróż, którą zapamiętamy nie ze względu na miejsce… lecz ze względu na siebie nawzajem.

Dzień pod znakiem wody i słów.

Poranek rozpoczęliśmy śniadaniem, które bardziej przypominało poranną fiestę niż posiłek. Niczego nie brakowało — chrupiące pieczywo, dojrzałe pomidory, wybór serów, świeże owoce. Ale to oliwki i lokalna oliwa z oliwek dopełniały smaku tej maltańskiej uczty.

Potem – czas dla ciała. Hotelowe baseny odsłoniły swoje oblicza: jeden zachęcał do gry w siatkówkę, inny do kąpieli słonecznych, jeszcze inny – do słodkiego lenistwa. Była też sauna, basen wewnętrzny i tarasowy z widokiem na całą Mellieħę – miasto wyrastające z wapiennego wzgórza, z którego roztacza się widok na północne wybrzeże Malty. Miasteczko, niepozorne z pozoru, w rzeczywistości ma swoją historię — to tu w XVII wieku wybudowano jedną z największych maltańskich świątyń – Sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej, przyciągające pielgrzymów do dziś.

Popołudnie – czas na obiad. Znany punkt gastronomiczny podawał najprawdziwszy barani kebab, aromatyczny, soczysty, z sałatką i porcją frytek, która mogłaby nakarmić rodzinę królewską. Potem – kierunek zatoka Mellieħa.

Woda — ciepła jak zupa, przejrzysta jak szkło. W tle motorówki, żaglówki, śmiech. Piasek tak rozgrzany, że niektórzy biegli do cienia jak na komendę. Zabawa nie miała końca, czas rozciągał się jak guma do żucia – przyjemnie, bez końca, lekko.

Wieczorem — kolacja w hotelu. Dla młodszych — królestwo smaków: pizza margherita, paluszki z kurczaka, hamburgery, makaron z pesto. Palce lizać to za mało powiedziane.

A potem — coś, co wyróżnia ten obóz spośród innych. Spotkanie z językiem angielskim, które nie było lekcją, ale podróżą. Dowiedzieliśmy się o historii Malty – o tym, jak przez wyspę przewinęli się Fenicjanie, Rzymianie, Arabowie, Rycerze Zakonu Joannitów, a później Brytyjczycy. Każdy zostawił tu coś po sobie – w architekturze, języku, kulinariach. Poznaliśmy też znaczenie słowa Maltese – które w tym kontekście oznacza po prostu „maltański”: odnoszące się do ludzi, języka i kultury tego niezwykłego kraju. Dowiedzieliśmy się, dlaczego Malta ma dwa języki urzędowe, co znaczy, że język maltański – język semicki zapisywany łacińskim alfabetem – jest jedyny w swoim rodzaju w całej Unii Europejskiej. To była lekcja, która zostaje nie tylko w głowie, ale i w sercu.

Zasnęliśmy jak dzieci – zmęczeni, ale syci świata. Z niecierpliwością wyglądając poranka, który obiecywał jeszcze więcej.Malta.

Droga przez wiatr i kamień.

Świt był jak obietnica. Znów obudziliśmy się w sercu wyspy, której każda uliczka, każdy taras i każdy wschód słońca zdaje się być listem miłosnym do przeszłości. A dzień zapowiadał się intensywnie – po śniadaniu, które jak zwykle rozpieszczało zmysły (oliwki nasycone słońcem, aromatyczna oliwa, świeże pieczywo, soki jak z dzieciństwa) i porannej lekcji angielskiego – ruszyliśmy w drogę.

Nie byle jaką drogę. Malta przyjęła nas tym razem z wysokości piętrowego autobusu turystycznego. Zajęliśmy miejsca na górnym pokładzie – jakbyśmy chcieli zbliżyć się jeszcze bardziej do nieba. Słońce prażyło bezlitośnie, wiatr igrał z włosami, fryzury traciły swoją strukturę, ale nikt się tym nie przejmował – wokół był świat utkany z kamienia, światła i śródziemnomorskiej nostalgii. 

Drogi wiły się przez skaliste zbocza i zielone tarasy. Malta – a raczej the Maltese land, czyli ta ziemia przesiąknięta tysiącami lat historii, językiem wywodzącym się z arabskiego i wpływami angielskiego – pokazywała swoje najlepsze strony. Z każdym kilometrem stawaliśmy się jej częścią, bardziej niż tylko gośćmi.

Pierwszy dłuższy postój to Valetta – miasto nie do opisania. Stolica malutka, ale pełna majestatu. Dziś tylko szybki spacer, przekąski, toaleta i znów pęd – z lekkim żalem, ale też ekscytacją.

Następna stacja? Blue Grotto – Błękitna Grota. Woda tu nie jest błękitna. Jest nierealna. Ma barwę marzeń i szkła weneckiego, mieni się jak skrzydła motyla w ruchu. Zatoka ukryta w skalnym labiryncie. Patrzysz – i milczysz. To jedna z tych chwil, kiedy człowiek po prostu przestaje mówić, bo wszystko zostało już powiedziane przez naturę.

A potem Marsaxlokk. Nazwa trudna do zapamiętania, ale miejsce – niemożliwe do zapomnienia. Tradycyjna wioska rybacka, port sennie kołyszący się w słońcu, łodzie w kolorach dziecięcej wyobraźni: niebieskie, żółte, czerwone, wszystkie z charakterystycznymi oczami ochronnymi namalowanymi na dziobach. Zapach soli, ryb i świeżego chleba unosił się w powietrzu jak najstarsza pieśń tego wybrzeża.

Powrót do Valetty był jak powrót do rzeczywistości. Obiad z widokiem na kamieniste mury miasta – i decyzja: wracamy szybciej do Melliehy. Komunikacja miejska zaskoczyła pozytywnie – klimatyzacja ratowała nas przed upałem, a cisza autobusu koiła zmysły po całym dniu wrażeń. 

Wieczór w Pergoli był jak miękki finał dobrze zagranej symfonii. Kolacja – klasycznie smaczna, lekka i radosna. A potem, jakby na deser – zabawa w basenie. Śmiech, pluski, rozmowy przy krawędzi wody i przy stolikach – o brytyjskich raperach alternatywnego nurtu, o klasykach motoryzacji, o wszystkim i o niczym. Każdy znalazł swój temat. Słowa płynęły wolno, nieśpiesznie, jak ciepły wiatr od strony zatoki.

I tak, otuleni zmęczeniem, spokojem i poczuciem wspólnoty, zasnęliśmy. Znów o dzień bliżej Malty. A może po prostu o dzień głębiej w niej.

W królestwie błękitu.

Ten dzień od początku pachniał przygodą. A wszystko zaczęło się – jak zawsze – od śniadania, które było prawdziwą ucztą zmysłów.

Tym razem królowały puszyste omlety z warzywami, idealnie przypieczone, do tego doskonała, długo dojrzewająca szynka – pełna smaku i aromatu – a obok niej suszone pomidory i owoce, które smakowały jak słońce zamknięte w skórce: soczyste, świeże, obłędne.

Po poranku pełnym smaku i energii, wyruszyliśmy na coś, co długo będziemy wspominać z roziskrzonymi oczami – rejs wokół wyspy Comino. Statkiem, oczywiście! Pogoda była jak z pocztówki: bezchmurne niebo, lekki wiatr, a słońce – nasze osobiste źródło endorfin. Muzyka z głośników – stare, dobrze znane hity – nadawała rytm falom, a nasze uśmiechy mówiły jedno: „tu chcemy być”.

Santa Maria Bay była pierwszym przystankiem – urokliwa zatoka, niemal dziewicza, ukryta między skałami. Woda w odcieniach lazuru, spokój, oddech natury – to było miejsce, w którym wszystko zwalnia. Nawet my.
A potem – Blue Lagoon. Wszyscy o niej słyszeli, wielu ją zna, ale żadne zdjęcie nie oddaje tego błękitu, który rozlewa się tu między wapiennymi skałami. Tak, ludzi sporo, ale trudno się dziwić – ta laguna jest jak sen. Skoki ze statku, kąpiele w krystalicznej wodzie, radość, okrzyki, śmiech i to uczucie, że życie jest tu i teraz.

Lunch na pokładzie był prosty, ale smakował jak uczta – bo wszystko, co zjedzone z widokiem na otwarte morze, smakuje potrójnie lepiej.
Po powrocie do hotelu nie było mowy o odpoczynku – przecież basen czekał! Tym razem opanowaliśmy go całkowicie, a w rolach głównych wystąpił wodny berek. Śmiech roznosił się po całym patio, woda chlupała, a radość była zaraźliwa.

Wieczorem czekała nas pyszna kolacja w stylu meksykańskim – aromatyczne warzywa, różne rodzaje mięs, grillowane ryby, ostra, rozgrzewająca zupa i – oczywiście – lody na deser, które skutecznie zakończyły dzień pełen słonecznych wzruszeń.

A potem – rozmowy. Długie, pełne pasji, rozmarzone, o tym, co było i co jeszcze nas czeka. Każdy mówił o swoim świecie, a jednak wszyscy byliśmy razem – zanurzeni w ciepłym wieczorze, przy dźwiękach śmiechu i fal.
Zasnęliśmy szczęśliwi. I gotowi na kolejne piękny dzień.

      Słony smak wody i włoskie wieczory.

Czasem najprostsze dni niosą najwięcej radości. Dziś nie gonił nas żaden zegarek, nie czekał żaden autobus ani tym bardziej przewodnik z parasolką. Dziś był dzień pod znakiem wody, słońca i beztroski.

Zaczęliśmy spokojnie – powoli i bez pośpiechu. Najpierw basen. Ten najbliżej – nasz codzienny punkt startowy. Pluskanie, nurkowanie, gra w piłkę wodną i chwile, gdy słońce głaskało ramiona, a śmiech odbijał się echem od kamiennych ścian. Potem przenosiny – tym razem dla chętnych plaża. Ciepła, rozgrzana jak piec kaflowy, z miękkim piaskiem i morzem tak przezroczystym, że można było dostrzec każdy kamień na dnie. Skoki przez fale, słony smak wody, czas jakby zwolnił, a my – jakby lżejsi.

W porze obiadu ruszyliśmy w dobrze znanym kierunku – do naszego ulubionego Cave Café. Ta restauracja, ukryta niczym skarb w kamiennej grocie, serwuje nie tylko jedzenie, ale i klimat. Było wszystko, co trzeba: świeżo, aromatycznie, sycąco i z widokiem, który koił zmysły. A że nastroje dopisywały – posiłek smakował potrójnie.

Wieczorem czekała na nas włoska kolacja – bufet, który wyglądał jak marzenie każdego miłośnika makaronów i antipasti. Kolory, zapachy, wybór tak bogaty, że nie wiadomo, od czego zacząć… A mimo to – jak to bywa – dzieci sięgają po to, co znajome. Przysłowiowa pizza margherita, pasta z masłem, kilka frytek. Bo czasem klasyka wygrywa z egzotyką. 

Po kolacji nadszedł moment zatrzymania – lekcja angielskiego, ale nie taka zwyczajna. Tematem była kultura Malty: jej historia, wpływy włoskie, arabskie, brytyjskie… i trochę językowej zabawy, która wchodzi do głowy zupełnie niepostrzeżenie, gdy mówimy o miejscu, w którym właśnie jesteśmy.

Wieczór powoli spływał ciszą. Zmęczeni – ale tą dobrą energią – powoli zapadaliśmy w sen. Ostatni obraz przed zamknięciem oczu? Może błękit nieba, może uśmiech kogoś bliskiego, a może po prostu myśl: jutro też będzie pięknie

     Gozo – opowieść o wyspie światła i ciszy.

Są takie miejsca, które nie krzyczą atrakcjami, a jednak zostają z nami na zawsze. Gozo – mniejsza siostra Malty – nie próbuje się przypodobać. Ona po prostu jest. Zdumiewająca w swoim spokoju, przyciągająca światłem, zielenią soczystszą niż gdziekolwiek indziej w archipelagu i miejscami, które wydają się pochodzić z innej rzeczywistości – tej bardziej poetyckiej, mniej pospiesznej.
Dotarliśmy na nią promem, a od pierwszego kroku na lądzie czuło się, że tu czas ma inną gęstość. Wolniejszy rytm, mniej ludzi, więcej przestrzeni. Gozo oddycha szerzej.

Pierwszy zachwyt? Dwejra Bay – zatoka niemal teatralna w swojej urodzie. Otoczona monumentalnymi klifami, wydaje się stworzona dla filmowych scen. To tu znajdowało się kiedyś Azure Window – słynne skalne okno, które zabrał czas i żywioł, ale jego duch wciąż unosi się nad falami. Kilkadziesiąt metrów dalej – Blue Hole, miejsce magiczne, głębokie jak tajemnica, do którego nurkowie zjeżdżają z całego świata. To jedna z podwodnych perełek Europy – z krystaliczną wodą i niesamowitą grą świateł.
Na skałach, nieco jak bajkowa forteca, dumnie wznosi się Fungus Rock – tajemnicza skała, którą Rycerze Maltańscy otoczyli legendą. Uwierzyli, że rośnie tam cudowny grzyb-lekarstwo (dziś wiemy, że to raczej mchem porośnięty mit), ale miejsce do dziś zachwyca potęgą przyrody i skalnej elegancji.

Nie mogło zabraknąć także świątyni duszy – Ta’ Pinu. Ten kościół-sanktuarium, stojący samotnie pośród pól, ma w sobie coś mistycznego. Mówi się, że jego dzwony brzmią nieco inaczej, jakby łagodniej. To tu pielgrzymi z całej Malty przyjeżdżają z modlitwami, a wnętrze wypełnione jest tabliczkami „za ocalenie”, „za zdrowie dziecka”, „za cud”. W tej prostocie – ogrom siły.
W sercu Gozo – Victoria (Rabat) i jej duma: Cytadela. Miasto w mieście. Dawna twierdza, z której rozciąga się widok na całą wyspę – 360 stopni urody. Każda uliczka, każdy zaułek pachnie tu historią, średniowieczem, marmurem rozgrzanym słońcem. Spacer po jej murach to jak wędrówka po kartach opowieści.

Gozo nie epatuje atrakcjami, nie rozprasza. Ona zaprasza – do zatrzymania, zasłuchania, zadziwienia. Można tu godzinami patrzeć w przestrzeń, w morze, w niebo. Można milczeć i czuć, że to wystarczy.

Wyspa uczy nas uważności. Wyspa zostaje w sercu.

      Popeye Village – dzień, który mógłby trwać wiecznie.

Czasami trafiamy do miejsc, które wyglądają jak… plan filmowy. Bo dosłownie nim są. Popeye Village, urocza wioska przyklejona do klifu nad lazurową zatoką, była kiedyś scenografią do musicalu o najsilniejszym marynarzu świata. Dziś tętni życiem w wersji bardziej turystycznej, ale nie mniej magicznej – i to właśnie tam spędziliśmy kilka godzin totalnej frajdy.
Zaczęło się od zachwytu. Serio – krajobraz jak z kreskówki. Domki pochylone, krzywe schodki, drewniane poręcze, kolorowe fasady – wszystko lekko przekorne, jakby narysowane grubym pędzlem wyobraźni. I ten błękit zatoki Anchor Bay, aż nierealny, jakby ktoś dolał odrobinę akwareli do Morza Śródziemnego.

Pierwsza atrakcja? Pływanie i szaleństwa w zatoce. Skoki z pomostu, dmuchane materace, pływające trampoliny – woda ciepła, czysta i zachęcająca do akcji. Nie brakowało chichotów, okrzyków zachwytu i zabawy, która nie znała końca. A kiedy już zmokliśmy wystarczająco – czas na suchą wersję rozrywki.

Minigolf! Malowniczo położone pole z widokiem na zatokę dostarczyło tylu emocji, co finał mistrzostw świata – przynajmniej w naszej wersji. Radość z trafionego dołka? Bezcenna. Nawet jeśli piłeczka czasem nie współpracowała, a kij miał własne zdanie.
Potem czekała nas wędrówka po bajkowych domkach. Każdy skrywał coś innego – kino z popcornem, gdzie obejrzeliśmy zakulisowe ujęcia z planu filmu Popeye z Robinem Williamsem oraz pokoje iluzji, które wykrzywiały perspektywę i rozciągały rzeczywistość jak ciasto na pizzę. Jedni wyglądali jak giganci, inni jak krasnale – śmiechu było co niemiara.

Na koniec – pokaz teatralny z udziałem postaci z kreskówki. Popeye, Olive i Bluto odegrali dla nas krótką, zabawną scenkę – z humorem, muzyką i interakcją. Kto powiedział, że teatr musi być poważny? W Popeye Village obowiązuje zasada: im bardziej zwariowane, tym lepiej.
I choć to była tylko kilkugodzinna wycieczka, mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy do innego świata – świata kolorów, zabawy i beztroski, gdzie wszystko wolno, a śmiech rozbrzmiewa między domkami z drewna.

Zatoka wciąż szumiała, kiedy opuszczaliśmy to miejsce z promieniami słońca na twarzy. To był dzień, którego nie trzeba idealizować – on naprawdę taki był.

     Valletta, Marsaxlokk i krzyż, co błyszczy w słońcu.

      Są takie chwile, które zaczynają się wcześniej niż inni chcieliby wstać – w półmroku, w ciszy, kiedy jeszcze sen siedzi człowiekowi w oczach. Ale nie nam. Wycieczka pozaprogramowa – wczesny poranek, cichy wyjazd samochodem z parkingu hotelowego, pozostali otuleni kołdrą ze snu…kilkoro młodych podróżników podzieliło mój zapał i razem wyruszyliśmy na niedzielny targ rybny, który jest bardziej zjawiskiem niż zwykłą sprzedażą – obraliśmy kurs na Marsaxlokk, słynny niedzielny targ rybny.

      Już z daleka słychać było, że dzieje się coś dużego – gwar, śmiechy, wykrzyki, dźwięk rozmów mieszających się z ruchem monet i dzwonieniem noży o deski. Na stoiskach – od świeżych ryb i owoców morza po słodycze, oliwki, suszone owoce, rękodzieło, okulary przeciwsłoneczne i dziecięce zegarki. Królowało to, co najlepsze i najdziwniejsze, czyli wszystko i nic – klasyczne mydło i powidło w najlepszym wydaniu.

     Zatoka Marsaxlokk oczarowała nas spokojną taflą wody i rzędami kolorowych łodzi luzzu, każda z okiem Ozyrysa, patrząca gdzieś w dal, jakby miała do opowiedzenia własną historię. Scena jak z pocztówki – tylko że prawdziwa, pachnąca i rozedrgana od życia.

      Kilka zdjęć, szybki powrót – na zasłużone śniadanie, bo przecież taki poranek zasługuje na coś więcej niż tylko opowieść.
Popołudniu ruszyliśmy ponownie – tym razem w stronę Valletty. Stare miasto przywitało nas uśmiechem z kamienia, brukowanymi uliczkami i ciszą, która opowiada więcej niż przewodnik.

     Z Ogrodów Upper Barrakka spojrzeliśmy na zatokę i Trzy Miasta – widok, który trudno opisać bez sięgnięcia po słowo „zachwyt”. Miasto zdaje się unosić w powietrzu, jakby zbudowane nie z kamienia, lecz z historii.

     Dotarliśmy pod Konkatedrę Świętego Jana, choć tym razem nie mogliśmy wejść – ślub, ceremonia, biały welon unoszony przez wiatr. Ale i to miało swój urok – w końcu Malta żyje swoim rytmem. Zatrzymaliśmy się przy lokalnym stoisku, gdzie spróbowaliśmy pizztacini z kremową rikottą – chrupiąca skorupka, miękkie wnętrze i smak, który zostaje z człowiekiem na długo. 

     A potem czas na souveniry – niekoniecznie klasyczne. Owszem, były naszyjniki z krzyżem maltańskim, charmsy, bransoletki… ale także gry w karty UNO, mangi, gry komputerowe. Tradycja i współczesność podały sobie ręce i poszły razem na zakupy.
Wieczorem – kolacja w hotelowej restauracji.

     Bogactwo smaków, zapachów i kolorów: makarony, risotto, sałatki, różne rodzaje mięs, plus ryby – fuzja smaków. Ale jak to często bywa: choć wybór był ogromny, każdy i tak sięgnął po swoje sprawdzone ulubione.

      Na koniec – lekcja angielskiego z nutą maltańskiej kultury, trochę śmiechu, trochę zadumy, trochę nowej wiedzy.
A potem już tylko spokojny sen i myśl, że Malta nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

     Mdina – gdzie zachód słońca maluje historię

Nie każdy dzień trzeba planować od świtu do nocy – czasem wystarczy dać mu płynąć, w rytmie emocji, światła i radości, by stał się… wyjątkowy.

Początek był lekki i leniwy – po śniadaniu w wersji smakowitej, z warzywnym omletem i słodkimi owocami aż pachnącymi słońcem, przyszedł czas na to, co kochamy najbardziej: wodna swoboda, czyli basen. Śmiech, plusk, trochę rywalizacji, trochę relaksu – dzień jak marzenie. Ciepło, ale nie duszno. Energetycznie, ale bez pośpiechu.

Po obiedzie – zmiana scenografii. Wyruszyliśmy w drogę, krótką, ale pełną wyczekiwania. Wypatrywanie za oknem – wzgórza, domy, rozgrzana ziemia i gdzieś w oddali kamienne mury Mdiny, naszej dzisiejszej bohaterki.

Mdina – dawna stolica Malty, Miasto Ciszy. Choć dziś wypełniona była naszym śmiechem i emocjami, pozostała dostojna, piękna, zamyślona.

Wejście przez bramę jak z filmu. Mury z ciepłego piaskowca, wąskie uliczki wijące się jak ścieżki w labiryncie wspomnień. I ten światło-cień – zachodzące słońce tworzyło spektakl na ścianach kamienic, bram i balkonów. Fotografowie mieli używanie. A ci bez aparatów? Chłonęli kadry oczami, z myślą: „zapamiętam to”. 

Nie zabrakło emocji innego rodzaju – Muzeum Tortur. Groźnie? Trochę. Ale więcej było w tym śmiechu, zaskoczenia i lekkiego dreszczyku, niż prawdziwego strachu. Niektórzy wykorzystali okazję, by zaskoczyć innych z za winkla lub stanąć w sali z taką miną, że można by nakręcić horror klasy B. Ale wszystko z przymrużeniem oka – dla dobrej zabawy i niezapomnianego wspomnienia. Bo o to przecież chodzi: żeby wracając wspomnieniem do miejsca, pojawiał się uśmiech. Nie z obowiązku – z czystej radości. 

Mdina pozostała w nas – jak ciepłe światło, które nie parzy, ale rozświetla wnętrze. Po powrocie – chwila ciszy, jakby nikt nie chciał jej zagłuszyć. A potem wieczorne rozmowy, spokojne przygotowania na kolejny dzień.

I znowu noc, i znowu myśl: „Niech jeszcze trochę trwa ta opowieść zwana Maltą.”